Trafiliśmy
do Mordoru. 800 metrów wejścia pod górę na przełęcz Lamajura
(3530m). Bardzo ciężko. Kamienie fiki-miki gibają się pod nogami.
W magicznym lesie, sceneria cudowna, ale już nie cieszy. Wielkie
kamienie i gigantyczne korzenie po których trzeba się wspinać. Na
przełęczy zimnica straszna. Uciekamy, teoretycznie w dół, chociaż
pod górę. Wreszcie jest tylko w dół. Idziemy przez jakieś dziwne
miejsce. Wygląda to jak zniszczony przez huragan i powódź las.
Kikuty drzew wystają z ziemi. Ścieżka prowadzi przez coś w
rodzaju tunelu czy okopu. Oczywiście tunel wypełniony jest kamykami
fiki-miki. Okropność. Kiedyś to się musi skończyć, jak się
okaże później, koniec tej męki jest w Kinja, gdzie idziemy. Droga
rozciąga się jakby była z gumy. Nadzieja gaśnie i zaczynamy
przeklinać na czym świat stoi. Pisałam, że wejście na przełęcz
Cho La było trudne. Zmieniam zadanie, to była bułka z masłem.
Nawet największemu wrogowi nie kazałabym tędy iść. No może
tylko „mistrzowi” od mapy, żeby rzeczywiście mógł wnieść
odpowiednie poprawki i ją uaktualnić. Wreszcie docieramy do Kinja.
Ślicznie tu jest. W guest housie mają cudowną hot lemon (gorąca
woda z sokiem cytrynowym) z własnych limonek. Nasze ciała powoli
mówią pass. Dzisiaj przeszliśmy 19 km w Mordorze i po kolacji
kładziemy się obolali do łóżek. To był najgorszy trekkingowy
dzień na całej trasie. Piekło zdarza się czasem również na
ziemi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz