Z
Paiya wychodzimy rano i tuż za wioską wchodzimy do zaczarowanego
lasu. Sceneria jak z Władcy Pierścieni. Liany zwisające z drzew,
strumyczki płynące pod omszałymi kamieniami. Roślinność
tropikalna, powietrze rześkie, pachnące zielenią. Bajkowo. Mijane
wioseczki prawie tak urocze jak w Shire. Trochę z górki, trochę
pod górkę. Dość łatwo. Tylko karawany mułów są już bardzo
wkurzające, żeby nie użyć dosadniejszych słów. Muły blokują
drogę, kurzą, rozpychają się. Zatrzymujemy się na obiad w
Kharikoli. Po drodze cudne widoki, tarasowe pola, małe domki i
kwitnące drzewa gwiazdy betlejemskiej. Jeszcze jakiś czas droga
prowadzi w dół po kamieniach, piachu i błocie, a potem jest już
tylko pod górę. Kamienie, kamienie, kamienie. Małe, duże, głazy,
piach. Rzeźnia. Docieramy przed zmrokiem. Nunthala wygląda jak
miasteczko na Dzikim Zachodzie. Ładnie tu jest. W jadalni siedzą
jacyś Kazachowie. Turyści, ale dziwne się zachowują. Jakby wyszli
z psychiatryka. Obok nas przysiada się Nepalka, też chyba niespełna
rozumu. Gada z nami jakiś facet, też dziwny, nie odpowiada na
zadawane pytania tylko prowadzi długi monolog. To nie Dziki Zachód
to miasteczko Salem. Czujemy się tu nieswojo i zwiewamy do pokoju.
Może nas w nocy nie zjedzą.
tzw. hiszpańska trawa |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz